Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 1
Autor: Marek Pająk • 19 lipca 2017Któż z nas nie marzy o tym, aby nagrać kilka genialnych płyt i spędzić całe życie w trasie jako koncertujący muzyk? W końcu popularność i tłumy fanów to marzenie każdego artysty. Marek "Spider" Pająk z zespołu Vader postanowił zweryfikować tę idealistyczną wizję muzycznej kariery. Za sprawą cyklu felietonów, napisanych specjalnie dla Infogitara.pl, zaprezentuje Wam drugą stronę medalu - zapraszamy na pierwszy epizod cyklu "Tourlife".
Rozpoczynając serię tych artykułów zastanawiałem się jak jedną myślą ogarnąć wszystko co tu się dzieje. Jedni uważają, że życie na trasie to niczym dream come true, który otoczony jest obficie wszechobecnym rock and rollem, inni którzy posmakowali tego życia mają niekiedy odmienne zdanie.
Na pewno funkcjonowanie w tym środowisku niesie ze sobą wiele ciekawych zjawisk i sytuacji, które nie zdarzają się w normalnych warunkach bytowych. Dlatego też drogą moich doświadczeń spróbuję podzielić się z Wami wiedzą na ten temat. Zapraszam więc lektury i pozdrawiam z... Route 66!!!
Zanim w ogóle wyruszymy w trasę warto, a nawet trzeba, poważnie się do tego przygotować. I nie mówię tutaj o próbach zespołu czy ogarnięciu sprzętu, a po prostu o prozaicznych rzeczach, które z pozoru są dziecinnie łatwe, natomiast zwykłemu rockandrollowcowi przysparzają niekiedy sporo kłopotu. Niestety warunki na trasach przypominają niekiedy poligon czy szkołę przetrwania i nie rzadko powodują, że zmieniamy swoje nawyki, przyzwyczajenia czy rytuały. I jest to raczej pewne, że przyjdzie taki czas, kiedy będziemy musieli się z tym zmierzyć. Dlatego też warto być przygotowanym na każdą ewentualność.
W wielu sytuacjach standardem jest brak lub ograniczony dostęp do toalet, a prysznice w niektórych klubach albo przypominają sceny z „Trainspotting”, albo ich w ogóle nie ma. I jeśli promotor nie zarezerwował np. pokoju z prysznicem trzeba obejść się smakiem i czekać na kolejną szansę. Dlatego też standardem bywają chusteczki dla dzieci, które z powodzeniem potrafią zastąpić centrum Spa. Palacze na pewno powinni się dobrze zaopatrzyć przed wyjazdem, bo w krajach zachodnich bardzo łatwo się można oduczyć palenia. Chyba że chce się wydać fortunę na tytoń.
Historia, którą Wam opowiem i użyję za przykład, dzieje się w odległej części świata i jest to chyba najdłuższa nasza wyprawa w tym roku. Pod koniec maja b.r. zaraz po udanym wypadzie z Decapitated po Skandynawii zaplanowaną mieliśmy trasę po USA. We wtorek 23-go po ostatnim koncercie w Kopenhadze z językami na wierzchu pociskaliśmy do naszych domów dosłownie na jeden dzień aby przepakować sprzęt i ciuchy. Na drugi dzień o poranku mieliśmy już samolot do Waszyngtonu. Oczywiście przy takiej kumulacji i pośpiechu w pakowaniu nie obeszło się bez stresu i problemów, dzięki czemu zapomniałem kilku ważnych rzeczy. Ale najważniejsze, że miałem paszport i gitarę i dobrego sąsiada, który mnie w trybie teleportacji podrzucił na pociąg. Dzięki Michał!
Po ponad dziesięciogodzinnej podróży wylądowaliśmy na lotnisku Washington Dulles. Odprawa odbyła się bardzo sprawnie, bez żadnych problemów. Naszą trzytygodniową trasę rozpoczynał występ w miejscowości Baltimore na słynnym festiwalu Maryland DeathFest . Przez 17 lat z rzędu na deskach tego festiwalu występowały chyba wszystkie najważniejsze deathmetalowe zespoły amerykańskiej sceny. Tym razem my Polacy, dzielnie reprezentowaliśmy nasz kraj na tej legendarnej imprezie. Ten pierwszy dzień na amerykańskiej ziemi był dla mnie bardzo ciężki i napięty.
Począwszy od zmęczenia i niewyspania, poprzez organizowanie na miejscu na szybko sprzętu. Na szczęście z pomocą przybyli nasi koledzy z zespołu Immolation, którzy przywieźli nam na festiwal trochę zamówionych wcześniej gratów. Pomocną dłonią tego dnia okazał się również nasz przyszły guitartech - Oscar. Ja ze sobą miałem parę „kostek” i kabelków luzem. Musiałem przygotować na szybko jakąś „podłogę”. Pamiętając wyczyny niezapomnianego pana Adama Słodowego, wpadłem na pomysł użycia półki z szafki w garderobie. Trochę taśmy klejącej i floorboard był gotowy do pracy. Na ten dzień musiał wystarczyć.
Druga rzecz, która mi nie dawała spokoju to, że w panice przed wylotem zapomniałem zasilacza do laptopa. Wpadka na całego. Niestety, mimo usilnych poszukiwań po mieście z gps’esem w ręku, nie było nic w pobliżu i byłem przez pierwsze dni bez „kompa”. Sam występ uważam za bardzo udany. Nie spodziewałem się tak dobrego przyjęcia. W Ameryce byliśmy ostatnio 4 lata temu. Tak długa przerwa zapewne zaostrzyła apetyty fanów.
Ten dzień był też dniem spraw ogólnych. Zapoznaliśmy się z ekipą, jak i z naszym przyszłym domem (autobusem), który miał nam służyć przez następne trzy tygodnie. Podróżowanie po Stanach jest trochę inne niż po Europie. Normalnie zespoły średniej półki podróżują tu wielkimi amerykańskimi vanami (plus przyczepa). My mieliśmy mieć tym razem naprawdę luksusowe warunki. Był to jednopiętrowy autobus wyposażony w trzy poziomy łóżek czyli tzw. „koje” z w pełni wyposażoną kuchnią, prysznicem i lożą na końcu autokaru. Na pierwszy rzut oka robił bardzo pozytywne wrażenie. Na pokładzie 3-strefowa klimatyzacja, telewizory, kablówka itp.
Jedyna rzecz to brak internetu. Na szczęście zaopatrzyłem się w pakiet megabajtów do wykorzystania za oceanem. Wieczór uczciliśmy wspólnie w towarzystwie kolegów z Immolation jak i również Szwedów z zespołu Grave, którzy to zagościli na chwilę w naszym autobusie. Pierwszym regularnym koncertem klubowym był gig w klubie Groung Zero w miejscowości Spartanburg.
Oddalony od centrum, właściwie na obrzeżach miasta. Generalnie większość mniejszych i średniej wielkości klubów w USA była usytuowana na obrzeżach miast, niekiedy na terenach fabrycznych, magazynach itp. Jak się później dowiedziałem, taka jest tendencja, że powoli się wykopuje kluby z centrum na rzecz postawienia biurowca albo jakiego innego intratnego interesu. Nawet w Hollywood na Sunset Strip powoli robią porządki. Słyszałem że podobno przenoszą House of Blues. A przecież ta część miasta to historia muzyki i koncertów w takich klubach jak Whiskey czy Raibow!!! Widać że nie ma zlituj w kapitalizmie. Ale wróćmy na ziemie do Ground Zero.
Miejscówka, w której graliśmy była bardzo oldschoolowa, z zewnątrz wyglądająca bardziej na stodołę. Bez zaplecza technicznego, pryszniców itd. Od razu wiedziałem, że tu nie będzie miękkiej gry. Sprzęt był przygotowywany pod chmurką, a za garderobę posłużyła nam tylna loża autobusu, co w późniejszych dniach okazała się najlepszym rozwiązaniem.
Tego dnia zapoznaliśmy się również z zespołami które miały nam towarzyszyć przez następne trzy tygodnie. Micawber, Voices of Ruin, Sacrificial Slaughter, Internal Bleeding i my. Tak się prezentowała lista zespołów na „Strikie Of The Empire U.S. Tour 2017” z czego my i Sacrificiale jeździliśmy liner’em a resztą podróżowała vanami. Mimo ponurych warunków dla mnie ten dzień okazał się mimo wszystko szczęśliwy. Jeden ze znajomych Steve’a, mieszkający nieopodal klubu, przywiózł mi prezent w postaci oryginalnego zasilacza do Della i to jeszcze z amerykańską wtyczką. Dzięki czemu mój wieczór spędziłem z nowo nabytą zabawką w postaci Fractala AX8, którą to w końcu mogłem rozszyfrować za pośrednictwem laptopa.
Jednym z kolejnych i w sumie bardzo ważnych koncertów była Floryda/Tampa.
Jeśli ktoś zna dobrze historię sceny amerykańskiej, to dobrze wie, że Tampa to kolebka ekstremalnego metalu. Morbid Angel, Deicide, Nocturnus i wiele, wiele innych kapel zaczynało właśnie tu. Ten dzień to masakra jeśli chodzi o pogodę. Prawdziwy żar z nieba. Było piekielnie gorąco i duszno. Ale cóż „taki mamy klimat”.
Graliśmy w, znanym nam już z poprzednich wypadów, klubie Brass Mug. Jest to typowa, amerykańska miejscówka. Browar, hamburgery i stół do bilarda. Tym razem scena już wyglądała całkiem spoko. Pamiętam jak poprzednim razem ją jeszcze robili. No ale cztery lata to szmat czasu. Tego samego dnia Steve, nasz tour manager i zarazem wokalista Sacrificial Slaugther, oznajmił nam, że mamy tego dnia parę miejscowych supportów min. Nocturnus! - Co, ten Nocturnus?? Jakiś żart chyba... odparłem. Przecież to kultowy band!!! Pamiętam jak za dzieciaka zajeżdżałem kasety z ich klasykami „The Key” czy „Thresholds”. Mimo wszystko ucieszył mnie też fakt, że po 20 latach albo i więcej, w końcu zobaczę ich na żywo. To będzie taki skok w przeszłość.
No i też tak było. Zabrzmieli świetnie, w starym stylu. Po prostu micha mi się ucieszyła. Tego dnia lokalna ekipa z Brass Muga serwowała też dania z grilla, więc w końcu walnąłem dwa moje pierwsze burgery w Stanach. Podziękowania dla pani Julie Ann, która mnie bardzo miło obsłużyła. Najedzony, z fajnym nastawieniem walnąłem kolejną sztukę. Było też parę naszych polskich znajomych, którzy uraczyli nas piwkiem. Na koniec pogadałem przy barze z Mike’em Browningiem jak „metal z metalem”.
Tego dnia poznaliśmy też człowieka, który zajmuje się produkcją galanterii skórzanej. Na swojej przyczepie miał dosłownie wszystko. Od pieszczoch, karwaszy poprzez całe zbroje. Wszystko ręczna robota z najlepszych materiałów. Zastanawiam się, czy nie zajmował się garderobą skórzaną do trylogii Władcy pierścieni”, bo niektóre elementy odzieży były niczym wyrwane z planu filmowego. Natomiast na pewno wykonywał elementy ubioru scenicznego dla wielu, wielu kapel. Koledzy Hal i Peter poszli na całego, ja niestety ze względu na posturę, wybrałem jedną pieszczochę.
Po fajnym koncercie z nowym uzbrojeniem ruszyliśmy na podbój kolejnego miasta.
Te kilka pierwszych dni pokazało, że szykuje się ciekawa podróż w nieznane. I jak zwykle bywa, będzie ona obfitować w wiele ciekawych i niekiedy niebezpiecznych sytuacji. W końcu życie w trasie to nie rurki z kremem. I tak też było, bo każdy następny dzień przynosił kolejne przygody i doświadczenia, ale o tym opowiem Wam w kolejnych odsłonach.
Pozdrawiam i do usłyszenia wkrótce.
Zobacz także:
- Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 1
- Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 2
- Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 3
- Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 4