FELIETON: Jaśnie Pan Akustyk, czyli o takiej a nie innej reputacji realizatorów dźwięku estradowego w Polsce
Jaśnie Pan Akustyk, czyli o takiej a nie innej reputacji realizatorów dźwięku estradowego w Polsce. Autor: Maciej Żulczyk • 19 lutego 2016
Opowiem wam pewną historię. Zdarzyło mi się grać kiedyś koncert w pewnym mieście na jednodniowym festiwalu. Działo się to lata temu, wtedy była to wielka sprawa - był to pierwszy koncert mojej ówczesnej kapeli. Przejechaliśmy pół Polski żeby go zagrać.
Materiał był wyszlifowany na cacy, byliśmy podjarani, pewni siebie i gotowi dać rock ‘n’ rollowy show naszego życia. Na owym pamiętnym festiwalu mieliśmy dzielić scenę z bodajże parunastoma innymi ekipami, które zjechały się z różnych zakątków Polski - część z nich stanowiły kapele z ugruntowaną pozycją, reputacją, wydanymi płytami i masą zaliczonych koncertów na koncie.
Wszystko zapowiadało się po prostu gracko, na pewno to znacie: majowy poranek, świeci słońce, wraz z typami z paru innych kapel siedzimy na dworze i inaugurujemy ten piękny dzień pierwszymi Specjalami w radosnym, pełnym podniecenia oczekiwaniu na cały ten czad, jaki miał się rozpętać. Przyszedł czas na władunek sprzętu na salę.
Na miejscu był już lokalny Pan Akustyk ze swoim młodocianym pomocnikiem. Miałem już wcześniej do czynienia z tymi ludźmi i, niestety, nie byłem szczególnie zadowolony z ich obecności. Ale co tam! Nic nie mogło nam przeszkodzić: dogadamy się, ogarniemy sprawę, będzie git. Jak jednak zapewne przeczuwacie - nie było.
Atmosfera szybko zamieniła się w dość napiętą. Brak komunikacji, chęci współpracy oraz ewidentna arogancja ze strony dwojga dżentelmenów wprowadziły trochę zamętu i lekkiego zniesmaczenia. Członkowie kapel traktowani byli jak naprzykrzające się dzieci, a wykonywana przez panów praca jak przymusowo i z nienawiścią odrabiane godziny prac społecznych. Nie przypominam sobie żadnych prób dźwięku poza sprawdzeniem sygnału poszczególnych instrumentów. O jakości czy w ogóle obecności dźwięku na scenie nawet nie było mówione, temat nie został poruszony, nie padło żadne pytanie. Rozpoczął się koncert.
Jedną z pierwszych występujących kapel był zespół organizatora tego festiwalu. W ich muzyce w miarę liczył się przekaz, tak więc przed kolejnymi utworami zazwyczaj padało parę słów wyjaśnienia. W trakcie jednego z tych krótkich monologów, okraszonego kilkoma wtrąconymi wulgaryzmami, zapadła cisza, po której z monitorów rozległo się "jeszcze trochę tak pogadaj i schodzicie k....a ze sceny". Zaznaczam, że mikrofon na scenie trzymał właśnie organizator całego festiwalu, mówione słowa nie były bynajmniej obelżywe poza wtrąconym okazjonalnie bluzgiem, a w publiczności nie znajdowali się żadni przypadkowi ludzie, a jedynie fani konkretnego typu muzyki, z zainteresowaniem słuchający tego, co się dzieje.
Powtórzyło się to kilka razy. Wskoczyłem więc na scenę zagadać i dowiedzieć się, co się właściwie wyprawia. W mgnieniu oka pojawił się młodociany pomocnik Pana Akustyka, który jakże niezwykle kulturalnie oznajmił organizatorowi, że ich występ dobiegł końca, a mi w twarz rzucił "a ty złaź ze sceny, jeszcze będziesz miał swoje pięć minut".
Nie będę teraz przytaczał reszty wydarzeń z tego feralnego wieczoru. Kolejne kapele schodziły ze sceny w coraz większym oburzeniu, wynikały kłótnie, przerywano występy w połowie, bluzgami miotano bez opamiętania, wszyscy muzycy jednogłośnie powtarzali, że na scenie nie słychać absolutnie nic. Dodam, że sympatyczny pomocnik miał, jak się okazało sporo racji - nasz występ trwał właśnie pięć minut. Przyznam, że dałem trochę po nim upust nagromadzonej frustracji - padło więcej brzydkich słów do wyciszonego - oczywiście - mikrofonu. Headlinerzy zagrali dla pustej sali przy zapalonych światłach.
Od kilku lat sam zajmuję się realizacją dźwięku, regularnie nagłaśniam koncerty i pracuję z wieloma wykonawcami. Do dzisiaj i - jak sądzę - na zawsze, wspomnienie z tamtego gigu będzie dla mnie przestrogą. W tym tekście chcę poruszyć temat panujących w środowiskach muzycznych przekonań na temat realizatorów estradowych i ich czasem nie najlepszej - niestety - reputacji. Smutnym faktem jest, że podobne historie jak powyższa może opowiedzieć bardzo wielu muzyków. Parę z nich, na poparcie moich słów, zwięźle przytoczę. Być może uda mi się zlokalizować źródła owej złej sławy, odpowiedzieć na pytanie dlaczego właściwie tak często występuje konflikt na linii realizator-wykonawca, oraz podzielić się własnym poglądem na to zagadnienie i podejście do pracy.
Uprzednio chcę jedynie zaznaczyć, że zawarte tutaj poglądy nie są bynajmniej uogólnieniem i liczę, że oczywiste jest, że nie dotyczą wszystkich. Nie mam intencji kogokolwiek urazić, a jedynie uwrażliwić na dość poważny, moim zdaniem, problem. Wiem, że jest tam masa ludzi, oddających się temu zawodowi w pełni i z pasją (sam lubię tak o sobie myśleć), niemniej cyrkulujące po salkach prób gig horror stories mówią same za siebie. Tyle w kwestii wyjaśnień.
Dobra, co więc na myśli mówiąc "zła sława"? Da się to wywnioskować już z przytoczonej anegdoty. Dla wielu, szczególnie młodych, muzyków, określenie "Pan Akustyk" kojarzy się głównie z nieprzystępnym, oschłym w obejściu i budzącym lęk człowiekiem obsługującym konsolę podczas ich występów. Na podstawie własnych doświadczeń i słuchanych ze zgrozą relacji innych mogę stwierdzić, że najczęściej występujące nieprzyjemne zachowania i postawy, z którymi można się spotkać to arogancja (niekiedy wręcz zwykłe chamstwo), brak osobistego zaangażowania przed i w trakcie występu, znudzenie, zniechęcenie oraz swoiste politowanie lub pogarda dla wykonawców, ich muzyki oraz (jak to często bywa z młodymi wykonawcami) braku specjalistycznej wiedzy na temat sprzętu audio i zasad jego działania: pogardliwe uśmieszki i szydercze uwagi podczas prób dźwięku, komentowanie lub otwarta krytyka gry na instrumencie, ignorowanie lub szydzenie z próśb o odsłuch czy używanie przesadnie technicznego żargonu w odniesieniu do najbłahszych spraw to zachowania, których sam nie raz byłem świadkiem.
W mniej skrajnych przypadkach przekłada się to na ogólną aurę arogancji i niezachwianego przekonania o własnej słuszności, czy też wyższości swojej wiedzy i doświadczenia. Nieraz wygląda to jak przeświadczenie o własnej niezastąpioności czy o tym, że dane wydarzenie / występ nie mogłoby się odbyć bez obecności takiego realizatora, że jest on kluczowym jego elementem. Wszystko to, oczywiście, może mieć miejsce tylko jeżeli realizator w ogóle zechce partycypować w przedsięwzięciu... Bo i zdarzają się tacy, którym nawet to przychodzi ciężko. Samodzielny władunek sprzętu i rozstawienie na scenie, zlokalizowanie źródeł zasilania dla wzmacniaczy i efektów i odnalezienie się w plątaninie kabli i sprzętu też niekiedy spada wyłącznie na głowy wykonawców. Nie wierzycie? Posłuchajcie:
Dostaliśmy kiedyś propozycję grania w [...]. Wszystko wydawało się spoko aż do dnia koncertu, kiedy okazało się, że musimy wziąć dosłownie cały backline łącznie z perkusją. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że Pan akustyk miał na tyle wszystko gdzieś, że nie raczył nawet załatwić przodów, mówiąc, że myślał, że my wszystko przywieziemy (WTF?).
Koncert był na maksa słaby. Nie dość, że nikt nic nie słyszał, bo nie było żadnych odsłuchów (a scena była dosyć spora), to jeszcze genialny akustyk raczył nas poganiać żebyśmy się pospieszyli z rozstawianiem sprzętu, bo chce iść już do domu. Najgorszy koncert chyba w jakim w życiu brałem udział.
Filip
Pamiętam taki gig charytatywny w [...], w maju 2008 roku. Słuszna sprawa, sporo dobrych kapel (sam tam grałem). Nagłośnione to było fatalnie. Kiedy One Foot Japan zaczęli próbować gitarzysta chciał czegoś więcej w odsłuch itp. a Pan akustyk na to: "chłopcze to nie ja jestem tu dla was tylko wy dla mnie" ( czy coś w ten deseń ). Później poleciały bluzgi z obu stron [...], wynikła grubsza afera. Na szczęście obeszło się bez rękoczynów i gig został dokończony.
Michał
Obydwie historie wiążą się z tym samym kolesiem [...], z którym współpracowaliśmy przy okazji organizacji dwóch koncertów. Na pierwszy gig byliśmy z nim umówieni na konkretną kwotę za nagłośnienie tylko wokalu i stopy. Gdy wbiliśmy do lokalu i o umówionej godzinie wbił ów jegomość - oznajmił nam, że sprzęt leży na scenie, a on jedzie nagłaśniać inny koncert. W przeciągu minuty już go nie było, a my musieliśmy sami z kapelami poskładać cały ten majdan do kupy i wsio poustawiać bez wcześniejszych instrukcji. Tego dnia już w knajpie się nie pojawił. [...]
Drugi gig - większy lokal, umówiona większa niż ostatnim razem stawka. Po tym jak przyszliśmy na miejsce, Pan akustyk oznajmił nam, że gig nagłośni jego podopieczny (jakiś dzieciak, który się u niego uczył). Gdy już przyszło co do czego, okazało się, że o nagłaśnianiu koncertu nie ma pojęcia. Muzycy na scenie podczas próby dźwięku nie słyszeli nic i musieli wykłócać się z nim o każdą drobną poprawkę, ale ten oczywiście twierdził, że wszystko jest w porządku i na cały koncert wychodził na papierosa. Po skończonej robocie (sumując 15 minut stania przy konsoli) zawołał sobie 2 razy większą kwotę niż mieliśmy uzgodnioną z jego "szefem". Wyśmialiśmy go tylko i z wielką niechęcią odpaliliśmy ten wcześniej dogadany pieniądz.
Maksymilian
I tak dalej. Wydawałoby się, że takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. W końcu jest to chyba zawód, który wykonuje się z pasji do muzyki i dźwięku, a patrząc na sprawę z wyłącznie biznesowego punktu widzenia, swoje usługi oferuje się dla klientów, czyli właśnie wykonawców i publiczności. Podobno klient ma zawsze rację? Widocznie nie. Pozostaje więc zastanowić się, dlaczego dochodzi do takich sytuacji. Na odpowiedź na to pytanie mam kilka pomysłów.
Dźwiękowcy / realizatorzy w Polsce, potocznie (i nie do końca prawidłowo) nazywani akustykami, to dosyć mała, zamknięta grupa fachowców. Wiedza i umiejętności zazwyczaj przekazywane są bezpośrednio od wykonujących ten zawód do praktykujących uczniów. Niezwykle ważny, moim zdaniem, jest tu brak dostępności porządnego kształcenia w tym zawodzie - w Polsce nie ma praktycznie szkół wyższych oferujących kierunki realizacji bądź inżynierii dźwięku, istnieje tylko kilka placówek oferujących kursy czy szkolenia. Większość realizatorów w Polsce to samouki i ludzie, którzy mieli wystarczająco dużo szczęścia, by znać i terminować u kogoś, kto posiada pewne doświadczenie i wiedzę w temacie.
Taki obraz rzeczy ma kilka bezpośrednich następstw: przede wszystkim, jak wspominałem, ludzi zajmujących się tym fachem jest po prostu mało, zważywszy na mały dostęp do wiedzy i sprzętu. Oznacza to, że ci poszukujący usług realizatora dźwięku do obsługi wydarzenia nie mogą pozwolić sobie na luksus dobierania odpowiednich ludzi, a zatrudniają tego, kto po prostu jest dostępny. To z kolei może przenosić się na fakt, że dany realizator, który już posiada potrzebne umiejętności, być może nie tak bardzo musi, we własnym mniemaniu, przejmować się opinią klienta i jego zadowoleniem z usług, bo ten przecież nie pójdzie po prostu do kogoś innego.
Faktem jest, że wykonywanie zawodu realizatora dźwięku wymaga szerokiego wachlarza umiejętności, wiedzy technicznej, słuchu muzycznego i znajomości muzyki. I znowu, skoro nabycie tych umiejętności jest często kwestią szczęścia i znajdowania się w odpowiednim miejscu i czasie, jak i znania odpowiednich ludzi oraz, bez wątpienia, własnej determinacji i zdolności, może to przekładać się na pewne zbiorowe przekonanie ludzi należących do tej grupy. Mianowicie: poczucie pewnej elitarności oraz "wyjątkowości" - mam tu na myśli świadomość wykonywania fachu, który na pewno chciałoby wykonywać bardzo wielu innych, bycia jednym z naprawdę nielicznych. Ilość wiedzy wymagana do tej pracy często bardzo kontrastuje z wiedzą przeciętnego muzyka o profesjonalnym sprzęcie audio: nie każdy wykonawca sceniczny przecież wie, jak obsłużyć chociażby konsolę mikserską, nie mówiąc już o uzyskaniu dobrego miksu FOH czy osobnych miksów scenicznych; pojawia się więc pewna bariera w komunikacji. Muzyk, szczególnie ten mniej doświadczony, może tak naprawdę nie wiedzieć o co dokładne poprosić realizatora.
Być może właśnie ta "elitarność" i szeroki zakres wiedzy w porównaniu do reszty uczestników danego wydarzenia, powoduję ową powszechną dość arogancję, czy też - wywyższanie się i dystans do muzyka. Ludziom niestety często sprawia przyjemność eksponowanie swojej wiedzy w taki sposób, aby wprowadzić kogoś innego w zakłopotanie i umocnić swoją pozycję jako "tego mądrzejszego". Może stąd ten nad-techniczny żargon?
Efektem takich postaw, w połączeniu z wspominaną już ilością niezbędnej wiedzy oraz faktu, że realizator często staje się właściwie koordynatorem całego przedsięwzięcia, może być to przekonanie o byciu niezastąpionym, niezbędnym w takiej sytuacji, a idąc dalej - byciu główną częścią składową. Wspomnijmy to "ja tu nie jestem dla was tylko wy dla mnie...". Kiedy przecież jest dokładnie na odwrót! To realizator pracuje dla muzyka, to właśnie wykonawca jest kluczowym elementem wydarzenia i to bez niego nie mogłoby się ono odbyć. Chyba że ktoś lubi ponagłaśniać sobie trochę ciszy.
Każdy kij ma dwa końce, rzecz jasna. Równie często zdarzają się przypadki ostentacyjnego gwiazdorstwa i buractwa ze strony frontmanów o wybujałym ego, którzy też niewymownie naprzykrzają się jakże ciężko pracującym realizatorom. Umiejętność radzenia sobie w takich warunkach jest jednak, moim zdaniem, jedną z niezbędnych do tej pracy. Zachowanie profesjonalizmu w ciężkich, stresujących sytuacjach jest kluczowe. Pamiętajmy: realizator, owszem, dysponuje szerokim zakresem wiedzy, ma na swoich ramionach odpowiedzialność za powodzenie, płynność, koncertu, ale również za zadowolenie muzyka przed i w trakcie pobytu na scenie.
Jest jeszcze jeden czynnik, o którym chciałbym wspomnieć. Znowu trochę rozbija się to o brak dostępności edukacji i uczenia się młodszych od poprzedniego pokolenia "panów akustyków". To pokolenie wykonywało nasz fach w latach osiemdziesiątych i wtedy się go uczyło. Nie chcę zgrywać historyka ani antropologa kultury, ale chyba wszyscy wiemy, że z racji na panujący wtedy ustrój, o wykonawcach muzyki nie sądzono tyle, co obecnie. Szczególnie dotyczy to muzyki granej przez i dla ludzi młodych, będącej w tamtych czasach zjawiskiem traktowanym z całym wachlarzem negatywnych emocji, począwszy od politowania, zażenowania i braku zrozumienia a skończywszy na skrajnej represji. Być może więc doświadczenia wyniesione z tamtego okresu przez starszych realizatorów zostały przekazane na ich młodych uczniów w formie, znowuż, traktowania muzyka z pogardliwą pobłażliwością?
Nie jest trudno wyobrazić sobie, jak to wszystko przekłada się na sam występ. Koncert nigdy nie będzie dobry, kapela nigdy nie da z siebie wszystkiego i nie wprawi publiczności w szał, jeżeli gitarzysta, grając epicką solówę zwieńczającą ich największy hit, nie będzie w ogóle słyszał co robi, będąc natomiast ciągle wściekły po wielkiej kłótni, jaka odbyła się pół godziny przed rozpoczęciem występu. Nerwy, frustracja i brak dobrej komunikacji nie idą w parze z artystyczną ekspresją.
A wszystko to widzi (i słyszy) publiczność, będąca przecież głównym odbiorcą i klientem. Występ na scenie to ciągły dialog między grającym i słuchaczem - najlepsze koncerty to eksplodujące zbiorowym entuzjazmem wydarzenia, podczas których ludzie znajdujący się po dwóch stronach krańca sceny czerpią i żywią się swoją energią. Owszem, praca realizatora koncertowego często bywa niewdzięczna - publiczność nie wiwatuje przecież nam, a gwieździe wieczoru. To długie godziny niezwykle ciężkiej i stresującej pracy, która nie przyniesie nam tłumu skandującego naszych imion i kolejki nastolatek pod drzwiami przebieralni. Ale robisz to, bo to kochasz - jesteś niewidzialnym, ukrytym gdzieś z tyłu członkiem każdej z kapel, pracujesz z nimi dla większego dobra, jakim jest przecież koniec końców świetny występ i dobra zabawa.
I tak właśnie powinno być. Moim zdaniem, praca realizatora powinna opierać się na obustronnym szacunku i współpracy. W tym fachu liczy się profesjonalizm. Potrzeby i prośby muzyków (o ile oczywiście nie są burackimi żądaniami) powinno być traktowane z najwyższą uwagą. Jeżeli oznacza to bieganie z wywieszonym językiem w tę i spowrotem, żeby upewnić się, że wszystko elegancko działa i gra - trudno, na tym właśnie polega ta praca. I jeżeli wykonujesz ją dobrze i z pasją, nie pozostanie to niezauważone. Raz na jakiś czas przychodzi ten magiczny moment, kiedy frontman kapeli po wymienieniu wszystkich jej członków i podziękowaniu wszystkim łącznie z własną mamą i nauczycielem muzyki z podstawówki, wskaże na ciebie palcem i powie "... i wielkie brawa dla pana realizatora, dobra robota!".
Bo naprawdę powiem wam, że nie ma chyba nic przyjemniejszego, niż kiedy po udanym koncercie, kiedy pijana, wrzeszcząca publiczność rozpełznie się do domów, ze sceny zejdzie i podbije do ciebie wielki chłop z wąsiskiem jak Lemmy Kilminster i spyta "stary, co pijesz?", a ty wskażesz palcem na jego szklankę mówiąc "to samo", po czym stoicie sobie kwadrans czy dwa przy barze, na wpół głusi, pijąc łychę z colą, wspominając nazwiska świętej pamięci panów Gibson, Marshall i Daniels.